W rundzie powrotnej jak zatrzymałem się pod wieżyczkami, żeby
zrobić im zdjęcie i na chwilę schronić sie przed deszczem słyszę złowieszczy syk... Kolejny
kapeć. Po podpompowaniu udaje mi się jeszcze zjechać z mostu, ale dalej pompowanie już nic nie
daje. Dopiero teraz sobie przypominam, że mam przecież peleryne przeciwdeszczową na rower.
Za mało snu... Cóż, do prowadzenia roweru też się nadaje. Idę w stronę stacji PKP, bo to chyba
jedyne w miarę suche miejsce w mieście. Czasu mam sporo, więc wstępuję na gorącą herbatke do
cukierni po drodze. Od razu lepiej. Po dotarciu na dworzec jest za wcześnie na jazdę do domu, więc pakuję się
w pociąg do Gdańska, bo po Trójmieście można jeszcze spokojnie pojeździć nawet jak pada
deszcz. W ciągu 15 minut jazdy pociągu znajduję dziurę w przebitej dzień wcześniej dętce i
zaklejam ją - dopiero teraz zobaczyłem, że to był snejk, a na dętce było jeszcze sporo śladów
od 'prawie' snejków. Pewnie pamiątki z drogi do Konarzyn. Na dworcu w Gdańsku rozłożyłem
majdan i zabrałem się za naprawę koła. McDonald kusił, ale wizja porządnej knajpy
zwyciężyła:-) Ubrany z peleryne rowerową (to był jej chrzest bojowy) zacząłęm przemieszczać
się do Brzeźna w kierunku promenady i ścieżki rowerowej biegnącej do Sopotu.
W Sopocie
windserfingowcy, paraserfingowcy(???) i inny katowali deski, żagle i coś podobnego do
spadochronu.
Molo w rozsypce, wiatr mocny, fale już dają o sobie znać.
Dalej do Gdyni, bo pociąg o 15:45, a trzebaby jeszcze coś zjeść. Zostawiam knajpy Sopotu za
sobą i zmierzam do C.K., gdzie czeka obiadek. Na miejscu nie zawiodłem się: ekspresowa obsługa,
dobre jedzenie, to było to.
Powrót pociągiem z drobnymi atrakcjami jakie może dostarczyć 'kwiat młodzieży polskiej' czyli
narąbani licealiści, baby z torbami większymi od nich samych blokujących całe przejście itp.
Taki był koniec nie do końca udanego weekendu.